Trudno myśleć i pisać o nim unikając tonu ekscytacji i szukania sensacji. Trudno brać go na poważnie. Łatwo zaszufladkować go jako dziwoląga, kościelnego cudaka albo i kuglarza. Gdyby żył dzisiaj, na Fejsbuku krążyłoby miliony selfie zrobionych przy użyciu długich sefiesticków. Jego dary zapędziły go w odosobnienie i samotność. Sam nigdy nie pchał się na afisz, ale wszędzie było o nim głośno. Proszę Państwa – św. Józef z Kupertynu.
Urodził się 17 czerwca 1603 roku. Powiedzieć, że mu się nie układało to tyle, co nic nie powiedzieć. Był prawdopodobnie lekko upośledzony umysłowo. A może po prostu przebyte w dzieciństwie choroby, twarda ręka matki i wrodzona wrażliwość (kto to słyszał o wczesnym wspomaganiu rozwoju, edukacji włączającej, wyrównywaniu szans, terapii systemowej!) spowodowały, że wyrósł na chłopaka niezbyt rozgarniętego. Jego wyraz twarzy opisywano jako „głupkowaty”. Jak by tego było mało, rodzinę miał delikatnie mówiąc mało wspierającą. Jego tato kierowany tyleż prostodusznością co naiwnością podżyrował taką ilość kredytów, że kiedy okazało się, że został wyrolowany – nie pozostało mu nic innego jak tylko zbiec przed wymiarem sprawiedliwości. Jego żona, a matka Józefa, nie była niewiastą cierpliwą i łagodną, ale i trudno jej się dziwić w tej sytuacji. Syna wychowywała ręką twardą.
Kiedy poczuł powołanie, udał się do najbliższego zakonu reformatów. Ci stwierdzili, że aż takich braków kadrowych nie mają – wyznaczyli mu tak długi okres oczekiwania na przyjęcie, że nawet on zrozumiał przekaz. Chętnie otworzyli przed nim drzwi swojego zakonu kapucyni i z równą gorliwością kazali mu po ośmiu miesiącach zamknąć je z drugiej strony, bo okazało się, że ma problem nawet z nauczeniem się mycia naczyń. W międzyczasie umarł mu ojciec, co wiązało się z przejściem jego długów na syna, a chyba już rozumiecie, że Józef nie był w stanie ich spłacić. Zlitowali się nad nim franciszkanie, dali mu klitkę w której mógł mieszkać i wyznaczyli pracę w stajni. Tu okazało się, że nie jest z nim tak źle. Przyłapano go na –powolnym, ale jednak – czytaniu i to przejednało jego wuja, który siedział dosyć wysoko w kościelnej hierarchii, ale do tej pory nie widział powodu, dla którego miałby jakoś bardzo się krewniakiem przejmować. Zaczęto Józefa przygotowywać do święceń kapłańskich. Szło to opoooooooooornie. Jakoś jednak (cudem, dosłownie) – zdał potrzebne egzaminy i został księdzem.
Wielu ludzi poczuło że ten prosty kapłan może być człowiekiem, do którego warto iść po poradę duchową. A może to jego nadzwyczajna sława przyciągała do niego tłumy. Bo, drodzy Państwo – św. Józef latał. Czasem na dwa palce unosił się nad ziemią a czasem znajdował się pod sufitem. Jest wiele świadectw, które mówią: „Idę sobie, a tu brat Józef unosi się nad drzewem oliwki”. Każde wzruszenie, zachwyt, modlitwa, bicia dzwonów, wymówienie imienia Maryi czy Jezusa powodowały, że dosłownie odlatywał ze szczęścia. Mało tego: słuchały go zwierzęta, miał wpływ na prawa przyrody, wgląd do ludzkich sumień i przewidywał przyszłość. No i lewitacja – niektórzy mówią, że było to ponad 100 razy. W tym raz na oczach papieża. Każdy, kto o tym usłyszał, chciał to zobaczyć. Konwentualne trawniki zadeptywały tłumy wiernych i gapiów. Nie dało zjeść się spokojnie obiadu, pogadać czy pomodlić. Żeby się jeszcze tym przechwalał! Przeciwnie – prosił Maryję o to, żeby uwolniła go od publicznych wystąpień, po każdym uniesieniu zakładał kaptur na głowę i spłoszony oddalał się w odosobnienie. Raczej peszyło go to niż radowało. Nie był celebrytą. Mimo to współbracia powiedzieli: „Basta!”. Na początek zabroniono mu odprawiać publicznie msze święte, modlić się we wspólnym oficjum, a nawet jeść z innymi zakonnikami. Potem, na wniosek inkwizycji, odlotowego brata wysłano do Asyżu, z czego ten początkowo nawet bardzo się cieszył. Okazało się jednak szybko, że nie będą to bynajmniej pogodne wakacje w kurorcie pod wezwaniem św. Franciszka. Św. Józef miał mieszkać sam, samotnie odprawiać mszę, a kiedy okazało się, że i tu jego sława dopadła go – został wysłany do eremitów kapucynów do Pietrarubii, a potem do klasztoru w Osimie niedaleko Ankony, gdzie też dokonał żywota mając lat 60.
Przypomina mi się historia o tym, jak to apostołowie siedząc w łodzi zobaczyli idącego do nich po wodzie Jezusa. I tylko święty Piotr zrobił coś tak głupiego i cudownego jednocześnie: wskoczył do wody i popędził do Niego jak wariat. Jeszcze się ubrał, wbrew logice mówiącej, że pływa się lepiej bez ciężkiego przyodziewku. Tak to trzeba robić, co nie? Zostawić czasem te nasze ryby i ten nasz Kupertyn, spojrzeć w górę i krzyknąć: „Jesteś! Lecę do Ciebie!”
Ciekawostki:
- Z egzaminami św. Józefa z Kupertynu było tak: pierwszy wymagał umiejętności tłumaczenia i w ogóle znajomości Pisma Świętego. Ciężko. Biedny uczeń zdołał wkładając w to wiele wysiłku, nauczyć się tylko tyle: kobieta woła spośród tłumu do Jezusa: “Błogosławione łono, które Cię nosiło”, a Jezus odpowiada: “Błogosławieni, którzy słuchają Słowa Bożego i zachowują je”. I poświęcił się Matce Bożej. Egzaminujący biskup otworzył Pismo na chybił trafił i wskazał na przeznaczony do tłumaczenia fragment. Dokładnie ten!
Drugi egzamin to był egzamin z dogmatyki, prawa kanonicznego i innych takich. Nie chcę powiedzieć, że „czarna magia”, no bo to nie w tych kategoriach, ale – sami rozumiecie. No nie do zdania. Ale co – Św. Józef w grupie innych kleryków czekał cierpliwie przed salą. Chłopaki przed nim wchodzili i wychodzili – wszyscy zdali, same orły normalnie! Nagle, zupełnie niespodziewanie, kiedy została jeszcze do przepytanie niewielka grupa, w tym nasz bohater, do biskupa przyszedł goniec. Wieści dla niego przyniósł wielce pomyślne. Na tyle dobre, że ten nie czekając przepuścił całą resztę kleryków bez pytania. Da się? 🙂
- Wśród możnych tego świata do jego dobrych znajomych zaliczali się Jan Fryderyk Saski, książę Brunszwiku i Lüneburga, Maria Sabaudzka i polski król Jan Kazimierz Waza. Ale to historia na inną, długą opowieść.
- Oczywiście jest patronem studentów. A także lotników, podróżujących drogą powietrzną, pilotów itd.
Źródła:
Franciszkanie.pl
Brewiarz.pl
„Święci codziennego użytku” Sz. Hołownia