Okiem mamy – Boże Narodzenie (2017)

Mi Boże Narodzenie kojarzy się z zapachem pasty do podłogi. Jednym z pierwszych moich obowiązków domowych było froterowanie, czyli krótko mówiąc jazda na starym bawełnianym t-shircie po wysmarowanej pastą z butelki – w kolorze butelkowym – podłodze. Śliskiej potem jak nieszczęście. Zawsze tydzień przed było nerwowo, no bo żeby tylko zdążyć ze wszystkim. Bo jeszcze okna, makowiec, drożdżowe no i za wersalką kurz.
 
Pamiętam też, jak umarł mit św. Mikołaja, który zawsze tak szybko uwijał się pod choinką, że choćbym nie wiem jak prędko przybiegła – nigdy nie zobaczyłam nawet skrawka czerwonego płaszcza. Od kiedy przyłapałam moje siostry na pakowaniu prezentów, święta nie były już takie same.
 
No i jeszcze kalendarz adwentowy. Taki normalny, z okienkami z czekoladkami. Odkąd pamiętam zawsze zjadałam wszystkie właściwie pierwszego dnia. I przez lata tylko to kojarzyło mi się ze słowem „Adwent”.
 
Potem nastąpił bunt! Byłam już dorosła. Buńczucznie nie umyłam kiedyś okien w grudniu. Raz już na zawsze chciałam uniknąć tego całego zamieszania.
Parę lat później wiedziałam lepiej, czego chcę. Z uporczywej pogoni za „świąteczną magią” w stylu z reklam popularnego napoju gazowanego ze świętym ograbionym z biskupiej czapki -pozostało niewiele. Nerwową krzątaninę zamieniłam na ostentacyjne uczestniczenie w rekolekcjach i roratach z wyższością patrząc i przemądrzale odpowiadając tym, którzy uwijali się przy porządkach.
 
W tym roku – bęc, zmiana! Choinka będzie mieć plastikowe bombki, a pod nią święty Mikołaj znów ułoży zabawki. Nie dla mnie. No i problem mam – bo nie chcę mojej córce wdrukować tego samego algorytmu: Święta = pranie dywanów. Nie chcę też dążyć do ideału z reklamy, gdzie radosne mamy, tatusiowie i dzieci w czerwonych ubrankach, a na stole do picia wiadomo co. Chcę, żeby wiedziała, że Pan Bóg się rodzi. Ach no rozumiem, jest malutka, co ona tam z tego wszystkiego spamięta! Nie wiem. Może wszystko, może nic. Może kiedyś zacznie się jej układać w głowie prawidłowość, że kiedy spada pierwszy śnieg, to mama jakoś bardziej nerwowo reaguje na klepanie drzwi balkonowych łapką w jogurciku. No ale przecież świętowanie w tym samym codziennym klimacie notorycznego rozgardiaszu, z rozrzuconymi klockami i firankami pylącymi kurzem przy lada ruszeniu? Przecież nawet jak babcia ma przyjechać, to ogarniamy chatę, żeby jej i nam miło było posiedzieć przy kawie.
 
W całym tym zgiełku myśli, rozterek, rankingu obowiązków rodzi się Pan Jezus. I tak jak kiedy pojawia się małe dziecko, które koncentruje wszystkie wysiłki wokół siebie, tak samo robi On. Przygotowując się na narodziny nie tylko modlimy się, żeby zdrowe było, ale i kupujemy wózek, łóżeczko, wanienkę. Kiedy rodzi się dziecko, nie rezygnujemy z prania jego ubranek, mycia łazienki, gotowania zupy. Robimy to wszystko jakby obok, gotowi w każdej chwili rzucić to, jeśli zapłacze. Jeśli nawet chcemy upiec przy nim ciasto, to choćby miał wyjść zakalec – nie zignorujemy mokrej pieluszki. Chciałabym nauczyć się podczas którychś świąt nie tylko „ogarniania” wokół Nowonarodzonego, nie tylko oczekiwania, że zmieni moje życie na lepsze przez otoczenie mojej szyi pulchnymi ramionkami, które mają być potem za mnie przybite na krzyżu. Chciałabym kiedyś nauczyć się – mimo, że nie płacze tak głośno – wyjąć Go ze żłóbka i tulić, jak tulę moją małą córeczkę, kiedy obudzi się w nocy. Posiedzieć z Nim, tak po prostu obok, kiedy bawi się albo leży na brzuszku. Mieć cierpliwość do kontemplowania, kiedy przygląda się mi i bawi się własnymi nóżkami. Być przy Panu. Trzymać Go za rękę.
 
Iwona