Święty Maksymilian Maria Kolbe

13 marca 1995 roku zmarł Franciszek Gajowniczek, polski żołnierz, sierżant Wojska Polskiego II RP, więzień niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau.  Jego życie miało skończyć się 2 sierpnia 1941. Tego dnia z jego bloku w obozie zbiegł jeden z więźniów. Zasady były wszystkim znane. Za tego jednego ponosi śmierć dziesięciu. I dziesięciu zostało wybranych podczas porannego apelu. Wśród nich on. Wyrok zapadł. Skazany na okrutną śmierć głodową, mąż i ojciec, czterdziestoletni młody mężczyzna. Od takich wyroków nie ma odwołania. Nie ma drugiej instancji. Nie ma ułaskawienia.

A jednak – wtem, jak w filmach o superbohaterach, ale zupełnie cicho i spokojnie z szeregu wyszedł przez nikogo nie wołany szczupły więzień. Tylko ten jeden. Bo już samo to skończyć się mógł rozstrzelaniem. Ale nikt nie strzela, w ogóle nikt nic nie robi. Po jednej stronie ludzie w czarnych mundurach, po drugiej wdzięczni, że jeszcze na nich nie padło. Tylko on – podchodzi do dowódcy i mówi, że lepiej by było, gdyby zamiast Franciszka wybrany został on. Franciszkanin. Ojciec Maksymilian Maria Kolbe. Komendant obozu – lagerführer Karl Fritsch się na to zgadza. Kolejny cud. Miał władzę pozwalającą na zabicie zarówno tych dziesięciu, tego jednego, jak i każdego kogo by mu się tylko spodobało. A jednak zgadza się na wymianę.

– Ja nie mogłem nic powiedzieć ani podziękować, tylko się obydwaj patrzyliśmy na siebie i tak on odszedł. Został odprowadzony, a ja wróciłem na blok. Potem przez długi czas nie mogłem sobie tego uzmysłowić, co się naprawdę wydarzyło – wspominał Franciszek Gajowniczek”.

Ojciec Maksymilian był przyzwyczajony do głodowania. Żył najdłużej ze skazanej dziesiątki. Umarł dopiero prawie dwa tygodnie później, dobity zastrzykiem z fenolu.

Takiego go znamy. W obozowym pasiaku. Na tle Auschwitz. W niemodnych okularach. Współczesny męczennik, którego historia przywołuje wydarzenia minionej wojny. Wyobrażam sobie, że  na katów z Gestapo patrzył tym samym jasnym i spokojnym spojrzeniem, które znamy z fotografii. Ci pewnie dostawali przy nim białej gorączki.

Na chrzcie świętym dano mu imię Rajmund. Nie na darmo jednak w 1910 roku przyjął nowe imię, by od tej pory wszystko robić właśnie tak – „na maksa”. A robota paliła mu się w rękach.

Dosyć wcześnie odkrył swoje powołanie i wstąpił do zakonu franciszkanów konwentualnych tak samo jak jego dwaj bracia, a później również ojciec. Przez długi czas miotał się między powołaniem zakonnym a chęcią podjęcia walki za ojczyznę. Kiedy jednak jego brat i ojciec wstąpili do Legionów, on rozeznał, że bardziej przyda się krajowi jako kapłan.

Był bardzo zdolny. Miał ścisły umysł, studiował w Krakowie i Rzymie, na Uniwersytecie Gregoriańskim obronił pracę doktorską z wynikiem summa cum laude (z wyróżnieniem).  Był też wybitnym organizatorem. Sercem jego pracy było Rycerstwo Niepokalanej, organizacja która zdobyła miliony członków na całym świecie. Wszystkie jego inicjatywy przedsiębrane dla szerzenia kultu Niepokalanej okazały się sukcesem. Mimo ogromnych trudności, niesprzyjających warunków, problemów zdrowotnych, negatywnego nastawienia również ze strony niektórych przełożonych pisał, wydawał, publikował niestrudzenie. Jego wielkim dziełem stał się Niepokalanów – a właściwie dwa klasztory o tej nazwie. Drugi (Mugenzai no Sono) znajduje się w Japonii.  W odległości mniej więcej dwóch miesięcy podróży statkiem od Polski.

Ot – chłopak ze Zduńskiej Woli. Pod koniec XIX wieku, kiedy się urodził, była pewnie zakopaną pod Łodzią mieściną. Jego rodzice byli biednymi ludźmi – ich największym skarbem była wiara no i trzech synów, których wychowywali w jednoizbowym mieszkaniu będącym jednocześnie warsztatem tkackim. Wydostać się z takiej mieściny nie jest łatwo, zrobić karierę i zaistnieć w świecie – tym bardziej. Jednak historia św. Maksymiliana Marii Kolbego wykracza poza wszelkie schematy. Podróżował do najdalszych zakątków świata, a tam gdzie nie dojechał, dotarło jego dzieło.

Ciekawostka: św. Maksymilian Maria był – powiedzielibyśmy dzisiaj – gadżeciarzem. Był na bieżąco z postępem technologicznym. Dwóch swoich współbraci wysłał na kurs szybowcowy, bo naziemne metody kolportowania gazet były dla niego stanowczo na wolne. Kupował najnowocześniejsze maszyny. Opracował też system nadajników, który pozwalał na otworzenie rozgłośni radiowej o ogólnopolskim zasięgu. Sam – całe życie żył w ubóstwie.

 

http://www.polskieradio.pl/39/156/Artykul/800059,Franciszek-Gajowniczek-zawdzieczal-zycie-sw-Maksymilianowi-Kolbe

Sz. Hołownia „Święci codziennego użytku”

brewiarz.pl

wiara.kosciol.pl

grafika: Dayenu.pl