Zatrzymać chwilę, dotknąć wieczności

Kiedy jego młodość odchodzi, zaczyna się stroić. Jedno w żółte i czerwone, drugie w brązowe i zielone barwy. Opadają z niego jeden po drugim. Wyobrażam sobie, jak kołyszą się na wietrze, z każdym dniem coraz słabsze. Wreszcie ostatni podmuch, nigdy nie wiadomo który to będzie, sprawia – że fruną. Może jeszcze mienią się trochę, pierwszy i ostatni raz lecą nad lasem, w którym upłynęło całe ich życie. Wreszcie opadają na setki sobie podobnych. Drzewo z którego wyszły stoi niewzruszone. Zakorzenione mocno na kolejne lata, w których to wszystko się powtórzy.

Myślę, że my, ludzie, niepotrzebnie wstydzimy się przemijania. Spychamy je w samotność, w niedomówienia. Boimy się, jakby samo wywołanie tematu miało nas sprowadzić w niebyt. A my mamy jeszcze tyle do zrobienia!

Jakby nasze życie z chwilą jego poczęcia było czymś innym niż nieuniknionym spacerem ku pożegnaniu. Każdy pączek, z którego rozwinie się liść ma odejście zakodowane w sobie.

Albo jak ten chłopiec! Widziałam go w parku. Wracał ze szkoły, z przejęciem wpatrzony w ekran telefonu pokonywał chyba kolejne poziomy gry. Nie zauważył pewnie, że pod drzewem, pod którym przechodził – nie ma już kasztanów. Nie ma już co zbierać. A czy on by chciał?

„Jeszcze dużo czasu” myślimy sobie w marcu i cieszymy się, że dzień coraz dłuższy. Gdzie to do Sylwestra! Ta perspektywa jest inna dla chłopca z parku i inna dla jego taty czy babci. Z wiekiem zlewają się nam pory roku, uciekają kolejne lata aż wreszcie przychodzi dzień, kiedy patrzymy na swoje zdjęcia ślubne i myślimy – to ja byłam?  Odmierzamy czas powodami do stania w kolejce: po wielkanocne koszyczki, po podręczniki, po ciepłe buty, po znicze, po prezenty. Kiedy to zleciało!

Jesienne ciepło jest innego od tego kwietniowego, kiedy pierwsze promienie słońca zwiastują – oto skończyła się zima. Zrzucamy ciężkie buty i uwalniamy dłonie z rękawiczek. Październikowe 20 stopni jest raczej zaskakujące i nieufnie podchodzimy do niego patrząc tylko – czy jeszcze jutro? Czy już za tydzień przyjdzie nieunikniona szaruga?

Trening uważności. Czy moje życie, moje odchodzenie jest piękne? Czy inspiruje? Czy daje nadzieję?

Dwa dni jesienią – Święto Wszystkich Świętych z Dniem Zadusznym i Dzień Dziecka Utraconego. Pierwsze wiadome każdemu, drugie – nie wszystkim. Dziecko Utracone – czy znane już z imienia, takie które miało już swoje buty, może tornister, a może było już po studiach? A może takie, które przeżyło swoje życie tylko jako bicie serca, oczekiwanie i nadzieja swoich rodziców? Ktoś mi powiedział o nich: „mali święci w ramionach Jezusa”.

Wszystkich Świętych jest dwa tygodnie później. Trzeba czasu, żeby rozpacz po utracie przeobraziła się na nowo w nadzieję życia wiecznego. Nawet jeśli ta strata miała tylko 7 milimetrów.

Wszyscy idziemy do jednego Ojca. Jak wiele to zmienia! To zmienia wszystko, prawda? Kiedyś po kolejnym, nikt nie wie którym, podmuchu wiatru – znajdziemy się tam, gdzie wielu przed nami. Poznamy ich wszystkich. Może rodziców, którzy już potrafią się kochać taką miłością, o której marzyli, ale nie umieli. Może przyjaciół, w których nie ma już ani grama egoizmu. Rozpoznamy po oczach nawet tych, których nie dane nam było nigdy zobaczyć. Perspektywa chrześcijańska zabiera smutek. Zostaje tęsknota, która nigdy nie gaśnie, a zniknie kiedy się z nimi połączymy.

Nie bójmy się, myślę sobie. Nie zabierajmy sobie tego czasu. Nie oswajajmy śmierci przebierając się czy strasząc. Nie uciekajmy z listopadowego skupienia w bożonarodzeniowe promocje. To naprawdę jest dobre, żeby przez chwilę w tym posiedzieć: nie wiem, ile czasu jest mi dane. Wiem, że idę do domu.

Iwona